czwartek, 3 grudnia 2009

musique

Czym jest? Wszechmocą, niezastąpionym towarzyszem, cieniem rzucanym przez życie, codziennym cudem. Można wesprzeć nią skrzywione myśli, wyprostować pogięty świat, wyswobodzić się z afektów i wyposażyć w prawdziwe uczucia... Dla mnie, jednak, muzyka to siła do śpiewania ulubionych piosenek, będąc przez trzy godziny wciśniętą w koncertową barierkę. Innym razem to mistyczne doznania niesione przez pieśni sakralne; przez Mszą a-moll Elsnera, Dies Irae Mozarta, Ave Maria Aiblingera... wykonywane przez stu dwudziestu znajomych chórzystów i orkiestrantów. To pieczęć na sercu położona przez rzewne Charlie Charlie nucone marcową nocą w niewielkiej podkarpackiej mieścinie. To również samotność i udręka, długi zimny październik ze smooth jazzem. Norah Jones, Katie Melua, Basia Trzetrzelewska i Matt Bianco – jedyni świadkowie mojej corocznej jesiennej depresji. To oni „prowadzą terapię”. Pozwalają przejść przez most smutków na koniec tęczy, gdzie zaczyna się ta najpiękniejsza, wiosenna radość. Muzyka to niejednoznaczność gestów, niecodzienność słów, świętość! Nieskazitelne piękno – gdy kołysze mnie tak delikatnie sennym głosem wokalistki Husky... Nade wszystko jednak, dźwięk trąbki przejmujący, przeszywający, przewiercający serce, kiedy ktoś gra Ciszę, co nie żałobą, lecz wyznaniem się staje pod wpływem jego oddechu.

Coś jest w trąbce... Odkrywanie jej dźwięków wciąż i wciąż na nowo, to jak znalezienie czterolistnej koniczynki, jak odkrycie potęgi pierwszej miłości, jak morze i czarny piasek w Ostii.

Gdy za oknem trwa rozwiany nieokrzesanym wiatrem i rozmoczony jesienniejącym wręcz deszczem smutny majowy wieczór, aby uleczyć duszę wystarczy posłuchać Chrisa Botti. Urok dźwięków When I fall in love porusza nie tylko serce, ale nawet mokre ściany kamienicy. Botti czaruje, wyławia z człowieczego wnętrza najbardziej pozytywne emocje, jakie tylko mogą się w nim mieścić. Czuję, że nagle zaczyna liczyć się tylko muzyka, znika zewnętrzność, która jeszcze niedawno tak mnie przybijała. Myślę już tylko o tym, jak za pomocą trąbki można odczarować cały świat, jak można zapalić płomień w sercu, tak, że nie wie się do końca co się kocha – czy ten dźwięk, przewyższający inne o sto pięter, czy wirtuoza, który użycza instrumentowi swojej duszy?

Kolejnym „trąbkowym” magikiem jest Arturo Sandoval. Jego wykonanie Mambo Caliente sprawia, że zaczynam pisać, malować, przypominać sobie rolę – dawno zapomnianą i porzuconą. Dźwięki trąbki popychają mnie do przodu, inspirują, podsuwają rozmaite pomysły, pozwalają dotrzeć do sztuki w różnych jej odmianach, pomagają się skupić, skoncentrować, podjąć działanie... Innym razem – wyciszyć.

Jak np. herbata chai chai przyprawiona, słodszym niż miód, twórczym natchnieniem Yanna Tiersena. Smakuje wyjątkowo - nie wiadomo, czy to cynamon czy skrzypce, kolendra czy akordeon ogarniają umysł? Nie wiem, co przenosi mnie w inny świat. Może to kolor filiżanki – niesamowicie wręcz niebieski i smak drażniący język czarnym pieprzem? Może to magia krakowskich kawiarenek, pióra spadające na stół, anielskość Brackiej... Ale najpewniej – Muzyka. Stos odkrywanych dźwięków i melodii. Walc, w który zasłuchana jest Amelie Poulain siedząca na krawężniku...

Muzyka bywa też przewrotna, nieprzewidywalna, sprzeczna, szalona. Choć odrywa mnie od codzienności – przecież sama nią jest, grzeje zimną elektroniką, mrozi karmelową barwą wiolonczeli.

Nade wszystko jednak jest wyzwoleniem od problemów i niepewności. Tam, gdzie jawę przykrywa sen, gdzie noc domyka dzień przypina mi skrzydła i szykuje mnie do lotu ponad normalność, ponad zmartwienia. To najszlachetniejszy narkotyk, który (parafrazując słowa Stanisława Ignacego Witkiewicza o sztuce) jest ucieczką, bez szkodliwych dla zdrowia i inteligencji skutków oraz „katzenjammeru”.

Do dodania pozostało mi tylko to, jak bardzo uzależniam swój świat od muzyki i jak wielu chwil nie zdołałabym zapamiętać, gdyby nie muzyka! Z pierwszego wyjazdu na Słowację pamiętam najbardziej melodię (do dziś niezidentyfikowanej przeze mnie) piosenki grającej w jednym z dwóch barów w maleńkiej górskiej miejscowości. Ileż uboższe byłyby w ogóle wszelkie wspomnienia, gdyby nie były okraszone dźwiękami – raz miłymi, raz zupełnie nie w moim stylu, zawsze jednak mocno zapadającymi w pamięć. I tak jak te melodie, raz są lepsze, raz gorsze – zawsze jednak związane ze wspomnieniem, tak te nawet te najgorsze i najbardziej traumatyczne wydarzenia mają swoją muzykę. Bo, gdzie kończy się możliwość werbalnego wyrażania opinii i uczuć i gdzie nie można w pełni oddać złudzeń i impresji za pomocą pędzla czy ołówka – tam właśnie zaczyna się muzyka. To ona wypełnia pustą przestrzeń między smutkiem a radością, między prawdą a kłamstwem, pięknem a brzydotą. Jest ideałem, który (jak ktoś kiedyś ujął) mógłby w pewnym sensie istnieć samotnie, nawet jeśli przestałby istnieć świat.

Kwintesencją odczuć, które budzi we mnie muzyka, niech stanie się fragment tekstu piosenki pt. Czy słyszysz? wykonywanej przez grupę Husky: Odrywam się od ziemi. Nie mam mapy, patrzę w siebie, żyję w świecie własnej głowy. W głowie – stół, a na stole ciastka dwa, złamane w pół, proszą, by je zjeść. Czy słyszysz? Czy słyszysz to, co ja? Tym pytaniem rzuconym w przestrzeń zakończę swoje rozważania nad magią dźwięków.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz